Gryf Maraton

Rich Plugin

tekst z pluginy
Gryf4Fun - czyli o tym jak MTB4Fun walczyło z podjazdami w Puszczy Bukowej w Szczecinie. Weekend pod tytułem - nigdzie nie jadę, mam dużo roboty - zakończył się w Szczecinie... nagadali mi i pojechaliśmy grupą na Gryfa, takie tam przyjemne 50km po terenach rekreacyjnych wokół Szczecina 😀 Poranek przywitał nas mrozem i szronem na szybach... milutko. Po dojechaniu do Szczecina okazało się że tam wcale nie lepiej, nie żebym krakał, ale ja mówię że Szczecin to polskie Seattle, czyli że zawsze tam pada. Zimno, chłodno, ale nie padało... przynajmniej na razie. Start o 10:00 to nie jest to co lubię, jeszcze na wpół zaspany, jadłem na siłę, bo jakoś duże śniadania nie są moją mocną stroną, no ale jak się człowiek zapisał to trzeba pojechać. Co odróżnia Gryfa od naszych lubuskich maratonów to twarze - tam są prawie sami znajomi, a tutaj sami obcy, no ok, kilka znajomych twarzy, AgaTeam, kilku szczeciniaków co do lubuskiego przyjeżdżają, kolega z dawnej pracy. Ale co tam, ważna dobra zabawa. Wracając do kręcenia. Wyjechałem z Rafałem na małą rozgrzewkę... i jeszcze bardziej zmarzłem. Dramat, może 3-4 stopnie, zimno czuć w kościach, w gardle, nawet po oczach przeciągi. Nie lubię tak. Jak później sprawdziłem na starcie dystansu długiego 50km zameldowało się 100 osób, mało, a 200 osób jechało na 30km. Myślałem że Szczecin to jednak będzie z większą pompą, ale co tam. Jak widać nie jest to sport dla każdego. Start honorowy - za samochodem, 1,5km po asfalcie, ładny zjazd pozwolił mi na zajęcie dosyć dobrej pozycji na wjeździe do lasu. MTB4Fun trzyma się razem, miałem Marka i Pawła przed sobą, Rafał i Adam w pobliżu. Wykorzystałem jeden ze zjazdów na wyprzedzenie Rafała i małą ucieczkę, już wtedy po 5-6 km ustaliła się stawka, a wyglądała ona tak - Marek i Paweł w zasięgu wzroku 200-300m przede mną, obok mnie kolega z Klubu Gryfus i jeden w czarnej koszulce. O ile Marek i Paweł zniknęli mi z zasięgu wzroku to pozostali 2 kolarze byli ze mną przez długi czas. Na 7mym kilometrze jechaliśmy dość szybką ścieżką po zboczu - trawersem, i kolarz przede mną nie wyrobił na łuku i zaczął się osuwać na zboczu, udało mu się wyratować sytuację, ale robiąc to stanął w poprzek ścieżki. Hamowałem, na ostatnich metrach do niego musiał docisnąć przedni hamulec... i przeleciałem przez kierownicę czyli dachowałem, na szczęście udało mi się przytomnie puścić kierownicę i amortyzować upadek rękoma, upadając centymetry od niego. Szybko się podniosłem, sprawdziłem rower, otrzepałem kurz i liście z kierownicy - i ruszyliśmy dalej. Podczas upadku dostałem w prawy bok, prawdopodobnie siodełkiem. Ból był dość wyraźny mimo adrenaliny, na szczęście nie skończyło się to wykluczeniem - ale bok bolał cały poniedziałek. Dalsza jazda przebiegała bardzo fajnie, jechałem z tym kolarzem z Gryfusa, zmieniając się co jakiś czas. Tempo i tętno mocne. Około 10tego kilometra dogonił mnie Rafał, informując że ucieka mu powietrze z przodu, chwilę pojechaliśmy razem, ale w pewnym momencie został z tyłu, celem wymiany dętki. Teraz moment na asfalt - czyli sprint, bardzo fajnie się jechało ale... oo, deszcz... niee.. deszcz nie zostaje na ciuchach w postaci białych kulek... to śnieg! Tego jeszcze nie było. Bardzo się ucieszyłem że dość ciepło ubrany jestem, mimo że chwilami myślałem że już za ciepło. Asfalt dał miły odpoczynek od jazdy siłowej, bo naprawdę, tam co chwilę była jazda pod górę. Po drodze mieliśmy kilka na prawdę zacnych podjazdów czy raczej podejść, nie były to podjazdy nie do pokonania, ale nie znając optymalnej ścieżki jeden błąd wystarczył aby zatrzymać się i zejsć z roweru. Jeden z podjazdów zaczynał się bardzo trudnym i ostrym zjazdem, który powinno się bardzo asekuracyjnie pokonać, ale widząc górę która mnie zaraz czeka stwierdziłem że Coco Jumbo i do przodu, rozpędem udało się wjechać spory kawałek pod górę, reszta na piechotę. Łydki paliły na tych podejściach. Około 30tego kilometra znowu na horyzoncie pojawili się jeden 4fun czyli jak się okazało Marek, ale po chwili znowu uciekł. Kilka mocnych szutrowych czy nawet asfaltowych odcinków pozwalały na dobrą jazdę ponad 30 na godzinę nawet z lekkimi podjazdami (jak już mówiłem - tutaj były same podjazdy). Śmiałem się pod nosem że mały dystans już bym kończył... no ale nie ma na łatwiznę, jak mamy zrobić Salzkammergut to trzeba duże odcinki jeździć. Mój towarzysz imprezy z Gryfusa złapał gumę i zostałem sam, po chwili Paweł się teleportował za moimi plecami, nie pamiętałem żebym go wyprzedzał, okazało się że biedak pomylił trasę, chwilę później już był przede mną. No ale tyle dobrego, wraz z kilometrem numer 40 przyszedł do mnie kryzys. Światło zgasło. Dziękujemy za współpracę. Organizm powiedział że dalej to już spacerek. Dopiłem lodowatego izotonika i próbowałem jechać dalej. Kolejne 1km jazdy po gruzie wybiło ze mnie resztę mocy, nie cierpię takiej drogi równie mocno jak kartoflisk jak we Wieleniu. Z przykrością co chwilę dawałem się objeżdżać kolejnym zawodnikom. W pewnym momencie dołączyliśmy do trasy Mini (startowali godzinę później), więc na trasie pojawiali się świeżaki z 20km mniej w nogach... heh, a ja już na oparach. Wykorzystałem jeden moment i podczepiłem się pod dość mocną grupę Mini, na równym szutrze i kawałkach asfaltu na terenie zabudowanym, schowany za ich plecami trzymaliśmy ponad 35kmh. Ładna jazda skończyła się jak wjechaliśmy znowu w las i podjazd, zostałem a oni polecieli. I znowu koszmar, troszkę się spiąłem w grupie, a teraz sił brak. Jakiś życzliwy fotoamator z GoPro, widząc jak ledwo się czołgam pod górkę, i to nie taką stromą, podkręcił mnie trochę - "dajesz, dajesz, ostatnia górka i już meta!" Nowe siły, bajka! Dokończyłem ten trudny podjazd i ujrzałem S3 😀 super, już prawie w domu, to znaczy że na mecie. I czym jeszcze zaskoczyli mnie organizatorzy? Podbiegiem po schodach na 100m do mety. Ale co tam, już niesiony zapachem mety poleciałem przed siebie i meta... Uff... Jestem. Cały, zdrowy, zadowolony mimo gwiazdek przed oczami, ale czego się mogłem spodziewać po przespanej zimie, treningi od marca dopiero 😉 Na domiar tego śnieg zaczął sypać i zrobiło się zimno, a śnieg poleżał może z minutę. Brrrr... Szczecin to czy Seattle - ważne że banan na twarzy. Podsumowując - brawa dla teamu - Kinga - 2gie miejsce w K3 - pięknie, Rafał - pechowiec z mocą, najpierw opona, a później pomyłka na trasie, byłby w czubie wyścigu, Adam - walka z chorobą - szacun, Paweł i Marek - świetne wyniki, goniłem, ale nie dałem rady. No i oczywiście ogromne brawa dla Tomka (dawny 4Fun) - 2gie miejsce w Open. Drużynowo 6te miejsce na 21 zespołów - więc bardzo miło. Indywidualnie 51msc Open i 22 w M3 czyli równo w połowie stawki. Z mojej strony - nie spodziewałem się że aż tak fajnie będzie, trasa urozmaicona, ładna i bardzo wymagająca (700m w pionie na 50km, Garminy pokazywały nawet 900m) - wrażenie jakie mam to że ciągle pod górę się jechało - zegarek pokazał mi że 1h24m podjazdów, 1h01m zjazdów, ale dla mnie to było tak - 2h podjazdów, 30min zjazdów. Wiem co muszę poprawić - noga podaje, ale brak wytrzymałości. 2h udało się mocno jechać, ostatnie pół to cichy dramat. Ale zaraz będzie super! Dziękuję za uwagę 😉
Roman Opublikowane przez:

Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz

Zostaw komentarz