Krosno Odrzańskie – pamiętam, rok temu brałem udział w maratonie, prosta trasa, 4 pętle, 3 mocniejsze podjazdy, jakiś singiel… oj tam. Miło fajnie i przyjemnie. O ile w zeszłym roku tylko mżyło na maratonie i po nim, to w tym roku pogoda uraczyła nas deszczem przed… (no i w drodze do). Więc to co rok temu było prostym i miłym maratonem w tym roku zamieniło się w dość przyzwoicie trudną trasę.
Ale od początku – rano nie padało… w Gorzowie, bo jak tylko ruszyliśmy S3 na południe to nadeszły czarne i mokre chmury… nastrój… w dół… a miało być tak pięknie… Oczywiście ubrany w koszulkę (a jak – w końcu jest lato) po dojechaniu na miejsce zacząłem dotkliwie to czuć… rozpakowałem się, przebrałem… i ubrałem deszczówkę, żeby nie wychładzać organizmu. Jako że byliśmy na miejscu dość wcześnie było sporo czasu na przygotowanie się i na małe pogaduchy z organizatorami i z chłopakami ze Scotta (mają namiot, będzie gdzie się schować jakby lało). Razem z Grzesiem wybieramy się na mały objazd trasy, ja robię może 3-4 km on całą pętlę. Już widzę jak miło i błotniście będzie… nogi już w błotku 😛
Ale trzeba być twardym a nie miękkim przecież. Za to udało mi się wpakować dość wysoko na starcie. Gdzieś około 3-4 linii i ze swoimi, nie chciałem się pakować między konie z przodu. Nie moja liga.
Start i poszli – od razu mały podjazd, który okazał się eliminatorem dla niejednego zawodnika, na szczęście nas nie wykończył i polecieliśmy mocną grupą do przodu.
O ile początek był ok, to już na pierwszych singlach błotko dało się we znaki… a dokładnie to grząskie błoto pod którym była twarda, ubita ziemia, co powodowało że koła dostawały uślizgu. Chciałoby się ostrożnie przez nie przejechać, ale w końcu to zawody, nie ma zmiłuj się przecież 🙂 Grymas na mojej twarzy – „po co myłem rower” – ustąpił miejsca innemu grymasowi – „znowu chlupie w butach”. Tak tak… jazda w grupie zepchnęła mnie w kałuże. Klasycznie już, mocząc buty. Może nie było tak ostro jak tydzień temu w Strzelcach (poprzedni post), gdzie błoto bryzgało na twarz, ale i tak dało się we znaki dość mocno. A Tomek krakał i wykrakał – mówił żebyśmy uważali na mostku zbudowanym rok temu na rzeczce, mówił że ślisko – no i zawodnik przede mną (Dream Team), wyciął spektakularnego orła z poślizgiem na drugiej pętli, szczęśliwie uchylił głowę i przejechałem obok, bo gdybym hamował spotkałby mnie taki sam los jak nie gorszy. Ale wracając do trudności trasy – podjazdy – rok temu były trudne bo noga nie ta, w tym roku noga była ta, ale mokra nawierzchnia i już słaba opona z tyłu (zaraz będzie zmiana), dwukrotnie podnosiły skalę trudności. Cieszę się że tylko raz zszedłem z roweru i tylko dlatego że przede mną zszedł zawodnik, gdyby nie to, podjechałbym mimo warunków. No i single – te nad jeziorem bardzo podobne do naszego Nierzymia – wąskie, techniczne i miodne. Tylne koło uciekało w kontrolowanym poślizgu kilka razy, ale muszę przyznać, że męczenie Nierzymia i wyjazd w góry zdecydowanie poprawił moje wyniki w takich warunkach. Zadowolenie z formy jest bardzo duże 🙂 Jak szczyt wyjdzie mi na Salza będzie bardzo dobrze. Zadowolony jestem że przez cały czas był niezły ogień, i gdyby nie to że jak już wspomniałem na 4tej pętli na najmocniejszym podjeździe musieliśmy zejść z rowerów (a podchodzenie nie jest moją mocną stroną – element do dopracowania) to praktycznie dojechałbym do mety w grupie która wyklarowała się już w połowie pierwszej pętli, czyli miejsca 11-15, niestety fakt że podszedłem ostatni sprawił że to ja byłem ten 15 i odpadłem na kilka sekund za resztą. Na swoje pocieszenie mam to że często prowadziłem grupę, jak również przejazdy przez metę były prowadzone przeze mnie. Mimo że często się mieszaliśmy, zmienialiśmy na prowadzeniu, kilku z nas wypadło na sekundę z trasy (przez błoto – mi też się to trafiło, cudem nie leżałem) to i tak była spora szansa na fajny, grupowy finisz. Niestety kończyłem sam, ostatnie 4 kilometry nie było z kim jechać, a szkoda bo Strava pokazała że moje tempo wtedy spadło i to mocno. Brakuje mi takiego spektakularnego finiszu jak w Strzelcach, trudno, następnym razem się uda 🙂
Zadowolony? Owszem, i to bardzo – 15 w OPEN i 7 w M3 motywują. Ale widzę jak dużo jeszcze mam do tego aby być w czubie, 8 minut do pudła – bardzo dużo. Dużo pracy przede mną.
Możemy się śmiać – że Tomkowi przyda się deszcz co roku, ponieważ z na pozór zwykłej trasy – 3 podjazdy, 2 single a reszta to gładka, prosta i równa trasa – zrobiła się trasa którą dobrze zapamiętam. Wyjątkowo trudne i niebezpieczne błoto, podjazdy o podwójnej trudności i omijanie kałuż. Fajnie, Naprawdę fajnie. A chlapanie w butach to taki mały szczegół tylko, taki smaczek, w kolarstwie MTB trzeba być twardym, a nie miękkim 😀
A co do samej organizacji – żeby się zgubić trzeba naprawdę mieć pecha, idealne oznakowania i żołnierze na większych skrzyżowaniach, wszystko bardzo, bardzo sprawnie. A do tego ładne okoliczności przyrody (jezioro w Łochowicach), dobre jedzonko po wyścigu i bardzo sprawna organizacja. Jedyne co było nieco problemem to bufet w szybkim miejscu – zbyt szybkim, na szczęście nie było gorąco, a byłem dobrze „uzbrojony”. Ledent MTB stanęli na wysokości zadania fundując nam niezwykle fajną niedzielę.
Podsumowanie – udana niedziela, bardzo udana, indywidualnie 15 Open i 7 w M3, Ilonka – pudło znowu Twoje – wielkie gratulacje, „nasze Scotty” czyli Tomek i Adrian również bardzo wysoko (Adrian na pudle – znowu gratulujemy), Przemek – mocna jazda i świetny wynik. Niestety zabrakło kilku osób z teamu, ale siły wyższe działają nie tak jakbyśmy to chcieli…
Podziękowania – Ania i Renata – za doping i zdjęcia, Tomek – za bardzo sprawną organizację i krzyki dodające mocy, Scotty – za szybką naprawę roweru dzień wcześniej i za klimat, no i oczywiście teamowi za kolejny bardzo fajny wyjazd.
Źródła:
Zdjęcia Renaty Tyc
Zdjęcia Super-Sport
Wyniki
Pozostałe zdjęcia: