Już spieszę z wyjaśnieniami – Austria, Alpy (na szczęście te niskie, wysokości naszych Karkonoszy, do 1500 m n.p.m.), ponad 3000 uczestników, 6 tras (od 30km do 211km), największe święto MTB w Europie. I to takiego prawdziwego MTB. Salzkammergut uznawany jest za jeden z najpiękniejszych i najtrudniejszych maratonów MTB na świecie, no i właśnie na niego się porwaliśmy.

Przygotowania

Wyjazd który był w naszych głowach już od zeszłego roku. Wielokrotnie omawiany, dyskutowany i…. poniekąd zlekceważony przeze mnie. Mimo że wiedziałem że nie będzie łatwo nie zrobiłem specjalnych przygotowań do tego wyjazdu, nawet treningi nie były jakoś specjalnie mocne, na pewno bardziej kierunkowe. Do tego zgrupowanie w Świeradowie, ale to i tak mało. Ostatnie tygodnie przed wyjazdem na dość sporym luzie, na dodatek goście z Anglii i Irlandii przed samym wyjazdem, luz blues, i mało treningu… No i stres przyszedł… na kilka dni do wyjazdu. O ile o formę się nie bałem, to bałem się o rower, ostatnie szybkie wymiany, centrowanie tylnego koła, przygotowania i zakupy. Strach że coś może się stać po trasie spowodował że moja torebka podsiodłowa pomieściła:
– 2 dętki light
– zapasowy hak przerzutki
– zapasowe kółko przerzutki
– 2 spinki do łańcucha
– łatki klejowe i bezklejowe
– panzertaśma
Czyli można rzec zapasy jak na wojnę. Lepiej wozić niż się prosić jak to mawiają 🙂
Mimo że zrobiłem bikefitting w salonie Scott-Gorzów (jeżdżę na Focusie, na szczęście mają inne marki w bazie również) to i tak stwierdziłem że jadę na starych i sprawdzonych ustawieniach – bo przekombinuję i dopiero będzie płacz na trasie.

Wyjazd i przyjazd

Do Austrii wybraliśmy się już w czwartek bardzo wczesnym rankiem, załadowani jak uciekinierzy, z całym naszym rowerowym dobytkiem ruszyliśmy 4 samochodowym konwojem w stronę Niemiec i dalej Austrii.
Na miejscu w Bad Goisern byliśmy już około 15tej. Przywitała nas bardzo ładna słoneczna pogoda, ciepło i przyjemnie. I tak czwartek i piątek, ciepło, fajnie, przyjemnie.

W piątek w miasteczku zaczęło się prawdziwe święto. Wszędzie rowery i rowerzyści, w centrum zbudowano scenę i zaczęto pompować bramy, pojawiło się również expo, czyli kilkudziesięciu wystawców z branży rowerowej i nie tylko. Mi udało się kupić rękawki, które uratowały mi skórę w czasie jazdy. Ale bezsprzecznie na expo królowały rowery elektryczne, wielu wystawców pokazało swoje e-cuda. Przy okazji odebraliśmy swoje pakiety startowe, muszę przyznać że organizacja wzorowa, podejście do stolika, imię i nazwisko, po chwili w ręku reklamówka startowa, a w niej numerek, profil trasy, kupony (pasta party, masaż, basen, loteria), mały żel do kąpieli. PowerBar również się dołożył – pakiet żeli, batonów, ciasteczek – coś czym można się naładować przed i podczas startu. Do tego mapy miasteczka, informacje turystyczne, bardzo fajnie, chwali się to.

Oto ja – stres… czyli zaczynamy zabawę.

O ile w czwartek i piątek mieliśmy trochę czasu, pojeździliśmy po okolicy, złapaliśmy pierwsze metry w górę i nacieszyliśmy oko (a było czym, bo naprawdę jest tam pięknie), to dzień startu – czyli sobota – zaczął się od opadów deszczu, nieznacznego ochłodzenia i… stresu! Wczesna pobudka, biwakowe śniadanie, i nerwówka… czy wszystko spakowane, czy wszystko gotowe, czy rower sprawny – no tak – koła napompowane, wszystko podokręcane, numerek i profil trasy już na kierownicy, zegarek naładowany, żele na drogę już w koszulce. Ok, chyba będzie ok. Ale moja mina wskazywała że jest grubo.

MTB4Funy w składzie na B-Strecke
MTB4Funy w składzie na B-Strecke

Dawno nie miałem takiego stresu jak teraz. Nie dość że sam start to jeszcze przelotne opady nie nastrajały. Co prawda to byłyby trzecie zawody z rzędu na mokrej trasie – ale nie koniecznie było to w naszych życzeniach. Ale wracając do samego startu – kto ma najbliżej ten najpóźniej przychodzi. A jako że nasze pole namiotowe było blisko to dotarliśmy przed samym startem. Weszliśmy do sektora 3, chyba z czystego lenistwa nie chciało nam się pchać do przodu… zresztą, czy te kilka metrów zrobi różnicę jak do przejechania mamy 119,5km? Jak się okazuje tak, ale o tym później.

Salzkammergut 2016, B-Strecke
Ostatnie chwile do startuSalzkammergut 2016, B-Strecke  sportograf-83452927

4Funy ustawiły się razem, i jak poszedł strzał to ruszyliśmy z kopyta, czyli spokojnie… Mając w myśli wspinaczkę już za chwilę, nie szarpiemy. Pierwszy kilometr po relatywnie płaskim, no i się zaczyna podjazd… jakieś skromne 10% nachylenia, wjazd z 500m na 1350m ;). Nogi od początku zaczynają boleć, ale wiem że ten ból przejdzie. Tylko trzeba przetrzymać tą chwilę. Po kilku kilometrach asfaltu przychodzi pora na szuter, nie jest źle, dalej można podjeżdżać. Sypki i mokry szuter lepiej się podjeżdża niż zjeżdża. Ale nie po to Salzkammergut ma miano jednego z najtrudniejszych maratonów aby było łatwo. Nocne opady sprawiły że część trasy zamieniła się w błotnisko. Od około 6tego kilometra trzeba było pchać rower pod górę, rezolutnie i gęsiego, błoto nie nadawało się do jazdy, a ten odcinek trasy oznaczony był kolorem zielonym, w tym przypadku nie że łatwa trasa, ale że trail czyli takie małe piekiełko. Gdyby było sucho sądzę że dałoby radę. Niestety, ale wszyscy mieli takie same warunki. Nie wiem ile tego pchania było, ale wyglądało jak wieczność. Nerwowo spoglądałem na średnią z przejazdu, tak aby zmieścić się w limicie czasu. Do tego kropi sobie… Z ekipy MTB4Fun widzę tylko Rafała w pobliżu, reszta gdzieś z tyłu lub z przodu, ciężko mi było ogarnąć kto gdzie się rozproszył. Po pokonaniu błotka można wsiąść na rower. Dokręcamy do szczytu i stamtąd zaczyna się bardzo ładny zjazd. Szutrowy i niebezpieczny, asekuracyjne hamowania na każdym zakręcie, nie wierzyłem że można się zmęczyć na zjeździe… jednak można. Na dole zjazdu znajduje się bufet. Razem z Rafałem stwierdzamy że szkoda czasu, siły jeszcze są, a kolejka jak za komuny. Prujemy dalej. Atakujemy drugi podjazd, dzięki niebiosom jest szutrowy. Robienie takich długich podjazdów to męczarnia, w pewnym momencie przychodzi swoiste odrętwienie od pasa w dół, nóg już nie czuć, tylko kręcą mimowolnie, motorycznie, głowa podaje impuls kręć, a nogi już to robią… Spoglądam na pulsometr aby nie przegiąć, puls trzymam do 165bpm na podjazdach, powyżej tej wartości wiem że będę się spalał. Gdzieś w połowie podjazdu orientuję się że już jesteśmy prawie 2 godziny w siodle, o masakra, wcinam pierwszego żela. Normalnie po takim czasie jazdy już bylibyśmy bliscy końca maratonu, a tu jeszcze tyle przed nami… O ile sam podjazd nie był straszny to kawałek zjazdu okazał się zejściem, korzenie, błoto po kostki. Próbowałem skakać jak kozica z kamienia na kamień i korzenia na korzeń, ale przestałem w obawie o kostki. Pewien Niemiec (bądź Austriak) próbował mnie wyprzedzić coś krzycząc/warcząc, ahh ta bariera językowa. Links, recht, rozumiem, a on coś tam innego gadał. Ustąpiłem mu, a po chwili leżał jak długi, upss… Po wyczerpującym zejściu czekam chwilę na dole na Rafała, który cały czas był kilka metrów za mną. Wracamy na siodełko, można jechać dalej. Dojeżdżamy do słynnego Ewige Wand, niestety… gęsta mgła sprawia że nic nie widać. Mleko… a ponoć widok jest spektakularny. Pozostaje nam tylko widok Ewige Wandu z dołu, czyli z kampingu. Tą słynną półkę skalną przejeżdżamy dość żwawo, co chwilę błyskają nam aparaty i fotopułapki. Czujemy się jak celebryci 🙂 Uśmiech do zdjęcia, dziubek, i jedziemy dalej.
sportograf-83507990 sportograf-83440865 sportograf-83440866
Zjazdy singletrackami, fajne, miodne. Piękno gór w pełnej okazałości. Nabieramy prędkości, jest fajnie. Pogoda się poprawia i momentami można pozwolić sobie na spojrzenie z zachwytem w górskie doliny i nacieszenie oka.
sportograf-83450195
Zjeżdżamy znowu do Bad Goisern, bardzo fajnie malowniczymi schodkami w dół, i wąskimi ścieżkami wzdłuż rzeki, przez budowę i bocznymi ścieżkami. A na jednym ze zjazdów zza krzaka z lunetą wyskakuje zamaskowana Renata, a parę metrów dalej jest Kacper, kilometr dalej Iza i Andżela, widok znajomych twarzy dodaje siły do jazdy. Jest pięknie, ta połowa przed nami nie wydaje się już taka trudna 😀
13680363_310013976004481_8971379321090453499_o

Teoretycznie teraz łatwiej – bo jedziemy odcinek od Bad Goisern do Hallstatt czyli dość płasko wzdłuż jeziora. W Bad Goisern jeszcze przejazd po malowniczym mostku, niestety było to przejście… bo jak pierwszy zszedł, to reszta też już musiała. Ale jak widać humor dopisywał.

sportograf-83514339
MTB4Fun!

No i jeszcze bufet w Bad Goisern – szybkie picie, jedzenie, z zegarkiem w ręku, nie pozwalam na pauzę dłuższą niż 4 minuty. Dojeżdża do nas Adam. Jedziemy dalej już razem. W samej miejscowości widać święto rowerowe, przebierańcy, hałas, fanfary, czuję się jak na wielkim Tourze. Prowadzą nas pięknie wzdłuż rzeki, przez plac budowy, przepustem pod główną drogą, jak też schodkami w dół. Ruszamy dalej w stronę jeziora. Odcinek płaski i bardzo fajnie czepiamy się na ogon pewnemu Włochowi. On pracuje, my odpoczywamy spory odcinek. Przy samym jeziorze urywamy się z Rafałem do przodu. Trasę wkoło jeziora przejechaliśmy w czwartek i piątek, więc czujemy się mocno i pewnie teraz. Cały czas coś niepokojąco mi hałasuje, po chwili obserwacji w czasie jazdy okazuje się że to tylko odgięta linka od przedniej przerzutki ociera o oponę, drobiazg. Oprócz tego to odcinek jak marzenie, ale wiemy że to cisza przed burzą. Zaraz się zacznie prawdziwa jazda. Zatrzymujemy się na bufecie, aby napełnić bidony, troszkę odpocząć. Zagaduję do Włocha aby utrzymał się nam na kole, ma podobny poziom, warto będzie razem podziałać. Przed nami 3-4 km fajnego asfaltu, a później…

 

druga góra…

Najpierw bardzo krótki lecz mocny podjazd pod górę (może 100m jazdy), schodki, i przejazd przez opuszczony budynek – pozwalam sobie na lekkie rozprężenie głowy bawiąc się echem. Dalej mijamy kapliczkę, robimy podjazd po bardzo ostrych winklach i jedziemy dalej. Po chwili zjazd w stronę Hallstatt i już w miejscowości (ciekawostka – w Chinach znajduje się wierna kopia tego miasteczka, stąd też na ulicach jest mnóstwo chińskich turystów) zaczynamy kolejny podjazd – czyli pod kopalnię soli Salzberg… Początek asfaltowy, stromo 15-20% nachylenia i w tym miejscu czuję jakby ktoś mnie chwytał za siodełko i ciągnął do tyłu, aż oglądam się czy ktoś mi żartu nie robi, wrażenie niesamowite, ale sądzę że to były momenty gdzie było te kilka % więcej nachylenia. Póki asfalt dało się jechać, ale i tak momentami trzeba było zejść, ale nie może być aż tak dobrze, asfalt się kończy, zaczynają się agrafki… Jak ja nie lubię pchać roweru! Wrrrr! Katorga, 2 kilometry pokonane w ponad 40minut. Na co niektórych wypłaszczeniach próbowaliśmy atakować i wsiadać na rower. Atak przeważnie kończył się poślizgiem na korzeniu/kamieniu, a raz przez pieszych turystów którzy próbowali zejść po naszej trasie. Troszkę się poirytowałem bo akurat fajnie mi szło. Lepiej jechać 5-6km/h niż iść 2-3km/h. No ale… klops. Wczołgaliśmy się na koniec agrafki a tu asfalt… i ściana przed nami… Podejście do Salzbergu, momentami… 35%! Chwilami jest tak stromo że buty się ślizgają, wszyscy wiedzą jak ja przeklinam na podejścia z rowerem, a tutaj taka masakra. Tutaj nie ma kozaków, wszyscy pchają. Szukam wszelkich różnych chwytów, jak trzymać rower, aby dobrze podchodzić, za mostek, za kierownicę, za ramę czy siodełko, nie ma dla mnie dobrej metody, każda boli. Później kilka słów zamienione z jakimś Polakiem, śmieję się z mojego ciężkiego roweru (12,7kg goły, z bidonami, pedałami i torebką pewnie z 15kg). Szkoda sił na gadanie, pchamy, pchamy… Nie jak Majkę, Huzara,  Kwiata, Niemca czy Bodnara… pchamy pod górę! Na ośrodku narciarskim mnóstwo ludzi żywo kibicujących, krzyczących zapewne – na rower, co jest! A my… wypruwamy flaki… Jakiś lokales daje mi piwo… nie odmówię przecież, łyk piwa jak zbawienie… Mijamy ośrodek, jeszcze kilkadziesiąt metrów… szuter… można wsiąść na rower i wspiąć się do wypłaszczenia. Stajemy. Chwila na picie, jakiś żel… Widzimy przed sobą Żbika i wołamy go żartobliwie, „czekaj, co się męczysz”. Faktycznie cofa się do nas i informuje że miał glebę, trochę poobijany, koło krzywe, ale dzielnie walczy. Po chwili z dołu wyłania się Adam. Na chwilę przysiadamy razem. Dobra. Decydujemy że spróbujemy razem jechać. Przed nami zjazd, naciągamy rękawki, kto chce to się ubiera. No i ruszamy w dół. 2 kilometry zjazdu no i przed nami kolejne 8,5km wspinaczki… Co chwilę mijają nas „czarni” czyli zawodnicy z trasy A (211km), szok ile jeszcze siły mają, dla nich to 150-160km już w nogach. Co chwile krzyczymy do siebie – „uwaga, czarny”, aby ustąpić miejsca. Nawet kilka razy słyszymy swojskie…”Dziękuję”, Chłopaki i dziewczyny z czarnymi numerami są dla nas bohaterami. Za rok… może za dwa… 🙂 Znowu jedziemy w trupa, co z tego że widoki jakieś, że piękne okolice… szczegóły bieżnika w kole toczącym się przede mną to wszystko co widzę. Miewam chwile słabości, jakieś mroczki przed oczami… Oj źle… źle…, biorę żel, dużo piję, piję fiolkę z magnezem. Na szczęście kryzys przechodzi, z doświadczenia wiem że teraz muszę już naprawdę uważać, ale trzeba jechać dalej. Cieszymy się, że chociaż tym razem możemy podjeżdżać, a nie podchodzić. Tym razem jest to wspinaczka na najwyższy punkt trasy, sama końcówka jest dość trudna, jadę tak długo jak mogę, schodzę na kilka metrów przed bramą, a co! Zrobię sobie selfie 😀 i od razu cyknę moim towarzyszom po fotce.

IMG_20160709_152422 IMG_20160709_152429 IMG_20160709_152432 IMG_20160709_152433 IMG_20160709_152435 IMG_20160709_152437

Chwila na złapanie oddechu, dobrze ubieramy się i przystępujemy do zjazdu, wiemy że będzie zimno. Szeroki, lecz zdradliwy szutrowy zjazd. Mimo że robimy go dość dobrym tempem znajduje się kilka osób, które wyprzedzają nas dość lekko na tych zjazdach, niestety takie uroki trenowania na nizinach. Brakuje nam doświadczenia. Dojeżdżamy do bufetu, wcinam, ser, kabanosa, chlebek ze smalcem, na banany już nie mogę patrzeć, Adam podaje nam kamienie solne, abyśmy polizali. Nigdy wcześniej w życiu sól nie smakowała mi tak dobrze… Mój organizm pragnął tego. Wypłukany z soli mineralnych staram się jakoś je uzupełnić. Udaje się, a ten już trochę zlizany kamyczek zabieram ze sobą – jeszcze się przyda (nawet przywiozłem go do domu). Po stosunkowo płaskim odcinku (taki jakiś Bogdaniecki był) jeszcze jedna wspinaczka i 10km zjazdu. Znowu ostrożnie po szutrze… spokojnie, rozważnie… Dojeżdżamy do Hotelu nad jeziorem Gosausee no i tu zaczyna się prawdziwa zabawa… asfaltowy zjazd o sporym nachyleniu, i w mgnieniu oka prujemy ponad 50kmh, maksymalnie zarejestrowałem 75kmh, szaleństwo, droga równa jak stół. Mimo że maksymalne skupienie to mięśnie odczuły niesamowitą ulgę po tak długim zjeździe, no ale oczywiście… nic nie może trwać wiecznie, po zjeździe kolejny podjazd. Niestety nie wchodzi on łatwo… Ktoś żartem rzuca: „To takie lokalne 7 zakrętów” (mowa o 7 zakrętach za Chróścikiem), a odpowiedź położyła mnie na kolana (bo nie miałem siły śmiać się): „taaa, chyba 70 zakrętów” 🙂 wesoło musi być. Wiedzieliśmy że to już ostatni wielki podjazd i z niesamowitym utęsknieniem wyczekiwaliśmy końca…. W pewym momencie na zakręcie starsze Panie podają w kuflach lodowatą wręcz wodę, krystalicznie czystą, górska, zatrzymujemy się i pijemy pełnym chełstami, czuć jak zamraża cały pusty przełyk. Czytanie wykresu w czasie jazdy nie jest łatwe, zmęczenie powodowało że nie mogłem odczytać czy mamy wjechać na 1200m czy na 1300m, jak już minęliśmy 1200m to wiedzieliśmy że jednak ta druga opcja… I nie polecam patrzenia na wskaźnik wysokości na zegarku, kilka razy dziad dał mi nadzieję że już koniec, a za zakrętem dalej pod górę… ojjj…bolesne rozczarowania (sory chłopaki, to nie było celowe). Ale wszystko musi się gdzieś kończyć, tak jak i ten podjazd… Znowu zjeżdżamy mocno w dół. Do miejscowości Gosau, bardzo zbliżając się do 100km na liczniku. Robi się płasko, więc gonimy mocno. W miejscowości przebierańcy, bębny i gwarno. Wpadamy na bufet a tu…. nikt się nie zatrzymuje, co jest? Co się dzieje? Szybka kalkulacja… prawie suche bidony. Hamuję już za bufetem, zawracam i szybko piję kubek coli i 2 kubki izotonika, zły że tracę ekipę ruszam dalej. Ale widzę że zwolnili i czekają na mnie, no to ogień! Spinam poślady aby ich dogonić, dziękuję chłopaki! MTB4Fun – team na który zawsze można liczyć. Teraz dość płasko i przyjemnie, aż miło popatrzeć jak kilometry znikają. Znowu kawałek zjazdu po asfalcie, lecimy po 50kmh. Miodny odpoczynek. Wylatujemy na główną drogę Hallstatt -> Bad-Goisern, znamy ją dobrze, ustawiamy się w pociąg, zmieniając się, niestety łapie się z nami kilka osób które nie chcą współpracować, jedynie się wiozą na kole. Czuję przypływ energii, ciągnę grupę prawie 40kmh. Jestem tak skupiony na jeździe że prawie mijam zjazd w lewo, Adam czujnie krzyczy. Zjeżdżamy w coś co na wykresie wygląda jak mały pryszcz, a okazuje się znowu dającym w dupę podjazdem. Ale już wąchamy metę, już ją czuć. Jeszcze na końcówce puszczają nas wąskimi ścieżkami gdzieś po ogródkach… Aj.. no i tutaj kilku cwaniaków obeznanych z trasą urywa nam się, wypoczęli na naszym kole i pojechali… (parafrazując gościa  z linka YouTube pod spodem posta „…bo na szosie tak się robi”. Ostatnie 2km prostej asfaltowej drogi do mety znowu ustawiamy pociąg, wyprzedzamy jeszcze kilku zawodników. Na 100 metrów do mety ustawiamy się w linii, chcemy razem wjechać na metę, i to też nam się udaje! 4 jeźdźców MTB4Fun wjeżdża! Pokonuje małego Salza! Mission Completed! Rafał, Adam, Żbiku – dziękuję za świetne towarzystwo!
13584768_10205043431404020_4293138606838948890_o13669381_10205052136781649_4737226006545416903_o

Podsumowanie

119,5km w 9h09m, brzmi to może jak żart, ale 3800m przewyższenia (a wg stravy 4200) nie jest już żartem. Dla mnie to nie był wyścig, to była walka ze sobą, ze swoją wytrzymałością i odpornością na ból. Momentami było zimno, momentami upalnie gorąco. Były momenty bólu nóg, bólu tyłka, momenty słabości, ale też i momenty mocy która nie wiadomo skąd się brała. Fantastycznie było czuć atmosferę wielkiego wyścigu, wszędzie machający ludzie, przebierańcy, hałas i wrzawa, która podkręcała i tak już niesamowite emocje. Przekroczenie ostatniego balona z napisem ZIEL i uniesienie pięści w geście zwycięstwa niczym bokser po walce, było zwieńczeniem ostatnich kilku miesięcy. Wymarzony finał, z przyjaciółmi z teamu u boku! Po to warto było jechać! I trzeba tam wrócić, prędzej czy później! Może tym razem na duże piekiełko 🙂

Statystyka

Mój ubłocony profil trasy
Mój ubłocony profil trasy

Śmiali się z moich wyliczeń, ale co tam – na 119,5km trasy organizatorzy dali nam 12h, czyli trzeba było te 10km/h średnią utrzymać, a około 9,5km/h na pierwszych punktach kontrolnych aby nie zostać zdjętym z trasy. Nam udało się uzyskać 13,5km/h na całości. Zapas okazał się wystarczający. Analiza czasu jazdy wykazała że najwięcej straciliśmy na podjazdach, więc śmieszny 1km/h szybciej na podjeździe przestaje być taki śmieszny. Trzeba to dopracować, tylko jak tu robić mocne podjazdy nie umierając przy tym… Czas jazdy wyniósł 8h46m czyli na bufetach i postojach straciliśmy około 24 minuty. Postojów było kilka więcej niż bufetów, były momenty że trzeba było się ubrać, czy po prostu chwycić odrobinę powietrza.
Czy można było szybciej? Można było! Po dojechaniu do mety nie byłem wykończony, jakieś siły jeszcze zostały, ale cały dzień w siodle, bez porządnego obiadu, tylko żele, batoniki, banany i inne przekąski – trzeba umiejętnie rozłożyć siły. Zdecydowanie lepiej dojechać chwilę później niż odpaść gdzieś po drodze. I jeszcze z tematów żywieniowych – ile wypiłem? Nie wiem, ale bardzo dużo, często uzupełniałem bidon, do tego piłem kilka kubków wprost ze stołów. Niczego tam nie brakowało. A pasta party po imprezie to był najsmaczniejszy makaron w moim życiu 🙂
A jeżeli chodzi o zajęte miejsca… 3/4 stawki – może liczby nie powalają, ale ważne że zabawa była przednia i tak jak pisałem – to nie był wyścig, to był Challenge – Challenge completed.

I jeszcze ciekawostka – o ile u nas za „Das Auto” uchodzą rowery Canyon, to tam zdecydowanie najwięcej było widać Cannondale (mimo że wg oficjalnej statystyki Cannondale było marką nr 2, zaraz za Specialized), jak widać te popsute amortyzatory mają dużo zwolenników wśród ścigantów.

I jeszcze jedno – tytuł zakupu roku przyznaję rękawkom! Za €5 nabyłem rzecz która rewelacyjnie się spisuje, jest niesamowicie praktyczna, wystarczy podciągnąć albo opuścić rękawki aby odpowiednio się ogrzać lub schłodzić. Nie zajmuje to czasu, a nawet jak są zwinięte w okolicy nadgarstka w ogóle nie przeszkadzają, 10/10! Odtąd będą moim kompanem na jeszcze nie jedną wycieczkę i maraton rowerowy!

Źródła i linki:
Zdjęcia Renaty Tyc
Strona Salzkammergut Trophy
Mój zapis trasy na Stravie (tylko czas startu jest zły, błąd ustawienia zegarka)

No i na koniec VideoBlog naszego rodaka który przejechał w tym roku trasę A-211km https://www.youtube.com/watch?v=vFauz9nsLIA

Zostaw komentarz